Prolog

Lafayette, XII 1982r.


- I przysięgasz kochać mnie, aż do śmierci? - zamruczałam mu do ucha, śmiejąc się przy tym beztrosko.
- Jakże inaczej, skarbie. Trzymaj się i pamiętaj o mnie, proszę. - ostatni raz przelotnie cmoknął mnie w usta. Wpakował swoją obszerną torbę do Pick-upa i zamknął bagażnik mocnym trzaśnięciem. Znów podszedł do mnie, by obdarzyć mnie pocałunkiem swoich gorących, miękkich, słodkich warg. Mogłabym je muskać w nieskończoność, a i tak byłoby mi wciąż mało. Przywarłam wargami do jego policzka, przesuwając nimi po jego kości policzkowej, skroni, aż do ucha. Przygryzłam namiętnie jego płatek, próbując zahamować napływające do oczu łzy.
- Nigdy Cię nie zapomnę. Jesteś zbyt ważny... - spuściłam głowę na dół, zawieszając wzrok na bliżej nieokreślonym punkcie. Jak się później okazało, był nim Jeffrey.
- Lizzie, skontaktuję się z Tobą zaraz po przyjeździe, obiecuję.
Wtulił się we mnie, wdychając zapach mojego ciała.
(...)
   - Nie ma na co czekać, jedziemy Willam, dalej! Do auta! - krzyknął zniecierpliwiony Isbell, pociągając Willa za skrawek koszulki. Wsiadł do starego Pick-upa, machając mi zza zabrudzonej szyby. Chwilę później ruszyli... Już wiedziałam co mnie czeka.
Weszłam do domu, czując jakiś chłód. Ana wskoczyła mi na ręce, uśmiechając się tak słodko. To było cudowne dziecko, na prawdę. Nagle do kuchni wtargnęła matka.
- Mówiłam Ci już coś na ten temat! Zostaw tego Bailey w spokoju! To łobuz, łobuz i przestępca. Mało to razy policja sprzed sklepu go zabierała?! 
- Mamo, to tylko mój przyjaciel. Przestań, proszę.
- Przyjaciel, przyjaciel... Nie ważne, masz się z nim nie spotykać.
- Wyjechał. - podniosłam się ku górze, ruszając do swojego pokoju.
- I dobrze, przynajmniej spokój w okolicy będzie! - dokończyła swoje popierdolone gadki-szmatki i wróciła do zmywania. 
   Usiadłam na łóżku, bezradnie rozglądając się wkoło. Wyjechał, wyjechał i już go nie ma. Muszę się z tym pogodzić, oswoić. Dam radę, wiem to. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz